poniedziałek, 3 grudnia 2012

Autoprzeszczep cytrynowy


Chemioterapię czas zacząć. Jestem proszona do sali zabiegowej na założenie wejścia centralnego. Sala zabiegowa, na środku kozetka a na niej ja do połowy naga. Lekarz nade mną, światło w oczy, proszę się odwrócić. Ten schemat powtarzał się już wielokrotnie. Powinnam się oswoić. Ja jednak każdy zabieg przeżywam bardziej emocjonalnie, boję się go tak bardzo, że na samo wspomnienie tego cisną mi się łzy w kąciki oczu. To tylko założenie takiego dużego wenflonu do żyły pod obojczykiem. Nic strasznego. Zabieg trwa może 10 min i boli tylko trochę. Jednak w trakcje zabiegu dzieje się coś dla mnie niezrozumiałego. Odpływam gdzieś, mam zawroty głowy jakbym była pijana, wyłączam się, czuję jakbym opuszczała ciało, jak gdyby działo się coś tak strasznego, że nie chcę przy tym być, więc wychodzę. Oślepia mnie lampa a z mojego nieruchomego spojrzenia spływają łzy. Pierwszy raz miałam takie uczucie, kiedy miałam robioną biopsję węzła chłonnego. Przykryto mi twarz, po środku znieczulającym nic nie czułam a jednak płakałam jak gdyby ci ludzie, tam nade mną, robili mi coś okropnego a ja nie mogę się ruszyć i uciec. Wychodzę więc z siebie, jestem nieobecna, nie czuje ciała. Wspominając to zdarzenie mam wrażenie, że to sen.

Leżę na łóżku, pielęgniarki podłączają mi kabelki do wejścia centralnego, programują pompę infuzyjną, która ma mi dawkować kroplówki. 4 doby ciągłego wlewu. - Może być naprawdę ciężko Pani Marzeno. Gdyby coś się działo… - mówi pielęgniarka. – Tak wiem, wtedy dzwonić - dokańczam. Bardzo męczy mnie pikanie pompy. Nie mogę przez nią spać a co kilkadziesiąt minut włącza się alarm, kiedy dla przykładu zmniejsza się ciśnienie w kabelku, bo np. przygniotłam go ręką. Muszę wtedy wzywać pielęgniarkę, żeby ten cholerny alarm wyłączyła, bo doprowadza mnie do szału. Zwłaszcza kiedy budzi mnie w nocy co godzinę. W końcu sama przez obserwowanie nauczyłam się go wyłączać i regulować, ale to i tak zmusza mnie co całonocnego wstawania z łóżka, żeby dobrać się do pompy.

4 doby chemioterapii minęły spokojnie. Takie tam wymioty, jakieś tam omdlenia, stosowne wyczerpanie i znośne bóle. Bez szału. Poranny obchód, udzielam wywiadu gronie lekarzy. Chwale się, że tak ładnie zniosłam chemię, że nie taki diabeł straszny. Profesor milczy. Wyraz jego twarzy mówi mi: nie mów hop…
Mijają kolejne dni. Leżę w łóżku a w tym czasie bomba z opóźnionym zapłonem niszczy potwora przy okazji demolując mój szpik kostny. Czuje się coraz gorzej, spadają mi wartości- szpik niszczeje więc nie ma kto produkować krwi. Pielęgniarki przynoszą worki z czerwonym płynem od honorowych dawców. Przetaczają mi płytki krwi jedna za drugą. Ciekawe, kim są Ci ludzie, którzy oddali krew. Nawet nie wiedzą, że ich dar właśnie ratuje mi życie. Chciałabym im podziękować.

Czuję się fatalnie, wymiotuję non stop, nie potrafię jeść, nie potrafię wstać, jestem zmęczona jak koń po westernie. Zawroty głowy nie pozwalają mi zmienić pozycji z leżącej na siedzącą tak, aby nie zwymiotować. Dostaję obiad, sam jego zapach przyprawia mnie o mdłości. Jem w pozycji horyzontalnej. Kładę talerz na kołdrze, tuż pod spoczywającą na poduszce głową. Dociskam ciepłą ceramikę do brody i cisnę widelcem kartofel wprost do otwartych  ust. Albo obok.  Po wszystkim wyglądam, jakbym próbowała wymieszać bigos głową.

Dzień autoprzeszczepu. Leżę z podpiętymi kabelkami, którymi spływają do moich żył komórki macierzyste. Lekarze wiszą nade mną i sprawdzają, czy wszystko przebiega sprawnie. Jestem tak bardzo zmęczona, że nawet na to wszystko nie patrzę. Drzemię.
 – Proszę na nas patrzeć. Patrzeć i mówić – instruują mnie lekarze. Ledwo zipie a tu nie dość, że powieki dźwignąć muszę to jeszcze język w ruch wprawiać. – Ale po co? – pytam. - Mamy wtedy pewność, że pani żyje- odpowiedział lekarz. Na jego twarzy nie dopatrzyłam się jednak psotnego mrugnięcia okiem.

Czuję obrzydliwy smak w ustach. Najohydniejszy z najohydniejszych. Słone mydło, paskudztwo, wstrętność, okropieństwo. Dźwiga mi się żołądek. - Będę wymiotować- uprzedzam. Pielęgniarka szybko podaje mi miskę, lekarz „pożyczył” od pacjenta z sali obok cukierek dla mnie aby zredukować traumę moich kubków smakowych. Am! Landrynka wylądowała na języku a stamtąd wśliznęła się do gardła i sunęła w stronę płuc… Duszę się, kaszlę, próbuję ją wykrztusić, brak mi tchu! Lekarze stoją spokojnie a ja wymachuję rękami, żeby mi pomogli, żeby w plecy przywalili! Oni zaś przyglądają się badawczo, zerkają na zegarek… Myślałam, że już po mnie, kiedy nagle cukierek wystrzelił z mojego gardła i zawirował w misce. – O matko, my myśleliśmy, że pani po prostu wymiotuję tak jak zapowiadała!- skomentował zaskoczony lekarz. Mało brakowało dokonała bym żywota a w akcie zgonu napisano by: „Pacjentka zmarła podczas przeszczepu- udławiła się landrynką. Szczegóły wydarzenia: Landrynka była o smaku cytrynowym.”


To była ostatnia z zabawnych sytuacji podczas mojego przeszczepu, ale o tym w środę.

czwartek, 22 listopada 2012

Dzień dobry Izolatko...


... Jak to nie miło znów Cię widzieć! Spędzimy razem miesiąc, cóż za radość wątpliwa!

Kiedyś pobyty na oddziale zamkniętym traktowałam jak przygodę. Prócz fizycznych nieprzyjemności związanych z chemioterapią, widziałam w tym szansę na poznanie czegoś zupełnie nowego, na zmierzenie się z własnymi niemocami, na poznanie ludzi, których łączy ze mną tak wiele. Miałam sposobność na poznanie siebie w nowych okolicznościach. Biało, jasno, sterylnie, słychać przechadzające się korytarzem chodaki a w nich lekarze, którym na tobie bardzo zależy albo tylko trochę. Tu zawsze dużo się dzieje. W pewnym sensie lubiłam tu przyjeżdżać.

Przygodówka zaczęła się jednak zmieniać w dramat albo przynajmniej smutny film o przemijaniu. Wyjątkowo dotkliwie odczuwam tutaj swoją kruchą cielesność i jej ograniczony terminu przydatności. To tutaj dojrzewa we mnie myśl, że kiedyś odejdę i że chcę być wtedy szczęśliwa. Leżę na izolatce, unieruchomiona ale tylko pozornie. Świat na zewnątrz jest teraz przede mną tymczasowo zamknięty- nie wychodzę a to zmusza mnie do porozglądania się w sobie. Z „wyjścia na” do „wejścia do”. Po ostatniej trudnej rozmowie z lekarzami jestem z siebie dumna, że zachowałam trzeźwość umysłu i że wygląda na to, że jestem w stanie przyjąć do wiadomości, że mogę umrzeć. Nie wypierać, nie oszukiwać się, wziąć na klatę i walczyć dalej.

Przeczytałam bardzo ważny artykuł w magazynie Zwierciadło. I bardzo przyjemny- o umieraniu. Przeczytałam go kilka razy, bo tyle z niego wypływało mądrych myśli, że nie dążyłam z łapaniem w ręce tym szlachetnych kamieni. Ponoć książka, która nie jest warta czytania po raz drugi, nie jest warta czytania po raz pierwszy. Temat umierania jest ostatnio na mojej liście TOP 10 ulubionych tematów do rozmów i to bynajmniej nie dlatego, że jestem pesymistką i malkontentką dla której śmierć jest szansą ucieczki z tego okropnego świata. Jest wręcz przeciwnie: kocham świat, kocham swoje życie. W obliczu ciężkiej choroby, w której śmierć przeistacza się z odległego wyobrażenia w rzeczywistość, która lada dzień może nastać, poczucie bliskość śmierci jest świetnym pretekstem aby pomyśleć o życiu. To źle, że śmierć jest tematem tabu, że nie chcemy o niej myśleć, zaprzepaszcza to nasze szanse zbliżenia się do życia, poczucia go bardziej, głębiej, esencjonalnej. O śmierci nie mówi się wcale, albo bardzo cichutko. To temat niepasujący do miłego spotkania przy kawie. Ba, o tym, że ktoś ciężko chory może umrzeć nie mówi się wcale a wcale, ani po cichutku, broń Boże! W naszej kulturze, w której dominuje kult młodości i piękna, śmierć zdaje się w ogóle nie istnieć. No może w grach komputerowych i w statystykach, ale jest anonimowa i odhumanizowana. W wielu ludziach żyje przekonanie, że aż do ostatniego tchu umierającego, trzeba okłamywać go, że jeszcze wszystko będzie dobrze, że będzie żył. Ale dlaczego tym „dobrze” nie mogłaby być śmierć? Dlaczego tak bardzo jej się boimy? Śmierć jest synonimem straty, utraty życia- największej wartości. Okej, ale gdyby tak postrzegać umieranie jako zwyczajny etap życia i czas do rozwoju? Można pożegnać to, co było i przygotować się na nowe. Boimy się takiej zmiany, ale może kryć się za nią wielka ekscytacja, radość z przeżytego czasu, jakkolwiek byłby długi (zresztą chyba ważniejsze jest, aby życie było nie tyle długie, co szerokie). Radość, że się było, wdzięczność, że byli inni. Umrzeć z iskrą w oku, z uśmiechem na dwa kąciki. Jestem pewna, że to możliwe. Chcę tak.

Tymczasem kilka dni musze czekać w izolatce aż sprowadzą mi chemię. Ponoć to coś naprawdę mocnego i nie mają tego normalnie na stanie. Zaczynam się poważnie bać, bo pielęgniarki już teraz pompują mi do krwi różne kroplówki, które mają mnie wzmocnić i przygotować do przyjęcia chemioterapii mieloablacyjnej, czyli całkowicie niszczącej szpik. Czeka mnie prawdziwy test wytrzymałościowy.

To ciekawe, ale od pół roku, kiedy przyjeżdżam do szpitala, już po pierwszej tu spędzonej nocy wypadają mi włosy a jeszcze przecież nie przyjęłam leczenia. Sanitariuszki przebierają mi poduszkę obleczoną w sieć brązowych nitek. Przez kilka kolejnych dni stan mojej pościeli wygląda podobnie a potem wszystko mija. Nie wiem, czy to reakcja na stres, czy jak to sobie mam tłumaczyć. Może mój mózg dostaje jakiś podprogowy bodziec: „Ocho! Będzie chemia, rozpoczynamy operacje Wypadanie Włosów. Pip! Wypadanie Włosów jest aktywne.”

Myślę dużo o tym, co usłyszałam od lekarzy i o tym, że mogę umrzeć. Wydaje mi się, że jestem na miarę swoich możliwości pogodzona z tym, że być może będę musiała odejść, że mój plan radosnego, rodzinnego życia do późnej starości może nie wypalić . Bo zawsze są dwa uda- uda się albo się nie uda. Kiedy jednak myślę o śmierci nie wstrząsa mną strach. W każdym razie nie zanadto.

Jakieś pół roku temu robiłam porządki w szafie pozbywając się niepotrzebnych ubrań. Znalazłam tam swój stary czarny żakiet i spodnie- zestaw poczciwego maturzysty. Pomyślałam sobie, że choć jest ciut za mały to zostawię go sobie na wypadek, gdybym umarła. Ciuszek jak znalazł do trumny a to, że przyciasnawy też nie będzie stanowiło problemu, bo zapewne schudnę w terminalnej fazie choroby. Brzmi strasznie? Nie było w tym jednak żadnego żalu, smutku czy dłuższej zadumy. Podeszłam do tego praktycznie, odwiesiłam garsonkę z powrotem do szafy i sprzątałam dalej.


poniedziałek, 19 listopada 2012

Wyprostowane plecy, drżące kolana


Jestem zakwalifikowana do alloprzeszczepu szpiku od dawcy niespokrewnionego. Dawca już znaleziony- jakiś Amerykanin. Nie cieszę się. Radość ze znalezienia dawcy wyparł strach przed przeszczepem. Nikt mnie nie był w stanie zapewnić, że wyjdę z niego cało, albo że chociaż jest duże tego  prawdopodobieństwo.  Leczenie chłoniaków alloprzeszczepem nie jest typową procedurą, ale też mój przypadek nie należy do typowych. Złośnica niszczy mnie od środka i niewiele robi sobie z tego, że ktoś ją próbuje spalić naświetlaniem czy otruć chemią a z mojego pozytywnego nastawienia śmieje mi się w twarz. Czuje, że powinnam się cieszyć, że będzie płynąć we mnie amerykańska krew, że dzięki temu dawcy będę miała szansę wyzdrowieć. Czuje, że powinnam lecz nie cieszę się wcale. Nie dość, że nie jest to nikt z mojego rodzeństwa, to jeszcze występuje jakaś większa niezgodność alleli co zwiększa ryzyko niepowodzenia przeszczepu. Przy czym niepowodzenie przeszczepu to nie mdłości i wymioty a śmierć. Może gdyby to był Polak nie Amerykanin, to byłaby większa szansa znalezienia bardziej zgodnego dawcy, bo ponoć mamy wspólną pulę genów w obrębie narodu. Niestety nasza polska baza potencjalnych dawców szpiku jest bardzo skromna i bliższa okazała się mi być Ameryka niż Polska. Wiem też, że jestem już tak wyeksploatowana przez długą i ciężką chemioterapię, że mój organizm może nie poradzić sobie z takim wyzwaniem. Nie chcę tego przeszczepu.

Proszę mamę, żeby pojechała do mojego szpitala i porozmawiała z lekarzami, czy ten przeszczep jest konieczny, czy aby na pewno…  Tak, znam odpowiedź- Tak pani Marzeno, jest konieczny, to ostatnie co może Pani pomóc. Mama jednak wróciła ze szpitala z nowymi wieściami- lekarze jeszcze raz rozpatrzą moją sytuację, może jeszcze raz zrobią mi autoprzeszczep. Sama nie wiem czego chce: autoprzeszczep jest nieporównywalnie bezpieczniejszy jednak w moim wypadku niezbyt skuteczny, alloprzeszczep jest dużo skuteczniejszy lecz niebezpieczny. Jedno jest pewne- bardzo chce mi się żyć.

Jestem w szpitalu. Idę do windy, ciągnę za sobą walizkę. Kazano mi się spakować na miesiąc- albo na allo albo na autoprzeszczep. Dzisiaj lekarze podejmą decyzję, co ze mną. Odwaliłam się jak bąk na święto kwiatów. Patrzę w lustro w windzie upewniając się, że dobrze wyglądam. Patrzę na twarz mamy, jest spięta, jej brwi zbliżyły się do siebie piętrząc górę . Pierwszy raz lekarze kazali jej przyjechać razem ze mną na rozmowę. - Boisz się? – Tak.

Wchodzimy do gabinetu na kwalifikacje, przed nami kilku lekarzy, mają poważne twarze, każą usiąść naprzeciwko. Pamiętam jak się bałam podczas ostatniej kwalifikacji do autoprzeszczepu. Teraz to już nie pierwszyzna, wiem czego się spodziewać, chce wiedzieć wszystko, mam sto pytań. Usiadłam, noga na nogę, obcasy, jarzeniowy makijaż, czerwone paznokcie i postawiony irokez z moich nowo wyrośniętych włosów przypominają mi, że jestem energią i odwagą. Czuje się przygotowana, jestem wyprostowana, skupiona i gotowa przyjąć wszystko na klatę.

Pokazuje swoje nowe wyniki badań. Trochę się poprawiło. Liczę, że lekarze przyjmą to z satysfakcją.
- Pani Marzeno, poprawiło się, ale to za mało. Nie możemy Pani dłużej dawać takiej ciężkiej chemii, bo prędzej Pani umrze z powodu jej powikłań niż z samej choroby. Walczymy już ponad rok, wygląda Pani świetnie ale to nic nie znaczy. Sama Pani wie, co się z Panią dzieję w środku, jakie ma już Pani problemy ze zdrowiem wynikające z ekspansywnej chemioterapii. Pani nowotwór jest oporny na leczenie, jest Pani w bardzo ciężkiej sytuacji, ale ma Pani kochającą rodzinę i przyjaciół, którzy chcieliby, żeby Pani żyła a my chcemy zrobić wszystko, żeby to się udało.

Od tego momentu uruchomiłam wszystkie mięśnie twarzy aby nie zadrżały, łuk brwi napięty, mięśnie żuchwy pracują nad utrzymaniem szczęki w bezruchu, prawa dłoń głaszczę lewą ku ukojeniu. Wytuszowane oko pilnuje, aby się nie rozmazać w łzie. Podnoszę się na krześle, z którego nie wiem kiedy zaczęłam zjeżdżać. Szukam języka w gębie.

W nieprzerwanym ataku lekarzy na moje złudne poczucie bezpieczeństwa we własnym ciele dowiedziałam się również, że moje szansę na pełne wyzdrowienie są bardzo niewielkie, że guz w śródpiersiu jest najgorszym w możliwych lokalizacji, że jestem nietypowym przypadkiem a z takimi przypadkami lekarze nie mają dużego doświadczenia. Biorę jednak ciosy na klatę. Tak postanowiłam. Najbardziej mi jednak żal matczynego serca siedzącego obok. Pewnie puchnie od zbyt silnych uderzeń.

Po 30 minutach rozmowy i moich stu pytaniach zadanych z wymuszonym na sobie spokojem postanowiono, że będę miała autoprzeszczep tandemiczny, czyli dwa autoprzeszczepy a pomiędzy nimi krótka, miesięczna przerwa. Dopiero po nich będę miała przeszczep od dawcy i jak twierdzą lekarze- to ostatnie, co może mi pomóc. Autoprzeszczepy mają mnie tylko dobrze przygotować pod allo, bo to właśnie ono jest moją ostatnią szansą na wyzdrowienie.

Zostaję na oddziale. Żegnam się z mamą. Głaskamy się, całujemy, ściskamy, chwila na spojrzenie sobie w oczy, uśmiech, później powtórka tego czułego rytuału. Trzeba się wykochać na zapas. Na miesiąc.


Tymczasem, proszę- zainteresujcie się tematem dawstwa szpiku: http://szpik.info/ To bardzo ważne, aby nasza baza potencjalnych dawców była jak najbogatsza. Choroba spada na człowieka jak grom z jasnego nieba i wtedy może się okazać, że to właśnie dzięki Wam ktoś będzie mógł przeżyć to uderzenie. Mam szczęście, że znaleziono dla mnie dawcę, nie wszyscy jednak je mają. 

poniedziałek, 22 października 2012

Piszę tylko aby powiedzieć, że nadal żyję. Nuda, nie? ;) Kolejny miesiąc spędziłam w szpitalu a później trzeba było wziąć się w garść a to trochę trwało. Jak znajdę więcej czasu to się odezwę, a czasu na pisanie będę potrzebowała dużo bo cierpię na niezwięzłość ;) Do zaś!

wtorek, 28 sierpnia 2012

Ostra jazda bez furmanki


Jestem w domu, wieszam z mamą pranie. W trzęsących się dłoniach skarpetka bez pary. Boję się- bo jutro izolatka i autoprzeszczep szpiku, bo miesiąc w samotni, bo znowu chemia- jej boję się najbardziej, ratuje mnie i sponiewiera. Antagonistyczne uczucia strachu i nadziei wprawiają kolana w drżenie. Milczymy. Słychać trzaski rozprostowującego się w powietrzu prześcieradła. Przecinam milczenie.
- Mamuś, boję się.
- Nie bój się.
Potem słyszałam już tylko jak mama w uścisku głaszczę mnie po plecach. Przylgnęłyśmy do siebie a po jej policzkach spływają moje łzy. No już już, wystarczy, pranie czeka.

Zdarzyło się jutro. Jestem w przychodni, czekam w kolejce. Jakaś kobieta mi się przygląda, podchodzi...

Ona - Poznajesz mnie?
Ja- (gram pauzą)
Ona- Leżałyśmy razem na czwórce. Z Anką, tą rudą. Pamiętasz ją?
Ja- A no! Już mnie olśniło. Ankę? Jasne, że pamiętam, moją pierwszą chemię spędziłam z nią!
Ona- Słyszałaś, że zmarła?  Nie doczekała się przeszczepu, jakaś infekcja czy coś…

Skamieniałam. Twarz pokerzysty osadzona na sztywnym tułowiu a ten na dwóch drżących kolumnach nóg. Żuchwa się wysila, żeby nie zadrżeć jak dziecku, któremu kazano iść do kąta.

Woła mnie sekretarka, pośpiesznie się żegnam, podpisuję jakieś dokumenty. Składam autograf pod klauzurą, że w razie mojej śmierci dokumenty medyczne przekazać temu i temu, dzwonić tu i tu… I tak dalej. Rutyna.

Przebieram się w szatni w piżamę i szlafrok, szybko szybko bo pielęgniarka na mnie czeka. Zaprowadzi mnie na oddział.
Pielęgniarka- Pani pierwszy raz?
Ja- (unoszę oburącz perukę i się zaśmiewam)
Pielęgniarka- A! Marzenka! W życiu bym się nie zorientowała, że to peruka! Chodźmy już.

Moje trzy metry kwadratowe zrobiły na mnie dobre wrażenie. Jasno, czysto, duże okno, z łóżka widać niebo, jest słonecznie. Duży filtr powietrza z lampą antybakteryjną dają mi poczucie bezpieczeństwa. Nad głową panel z pilotem- zielony guzik- wzywam pielęgniarkę, niebieski- zapalam światło. Krzesło i stolik- do posiłkowania się i pisania listów. Po dwóch tygodniach przebywania z Panią Krysią cieszę się, że spędzę miesiąc sama. Mogę gasić światło kiedy chcę, mogę nie oglądać telewizji cały dzień i nie słuchać narzekania. Tak, to mój pokoik i cieszę się, że jestem sama. Potrzebna mi cisza.

Przebieram kulki na różańcu a każdą za Ankę- weź ją Boże do siebie. Przeglądam sms-y od niej. Teraz czytam je inaczej, staranniej. Tak, ona wiedziała, że umrze. Dyskretnie i na raty mnie o tym informowała. Pamiętam rozmowy z nią i biały uśmiech kiedy opowiadała mi jak poznała męża. Pamiętam jej słony blask na oku, kiedy mówiła o tym, że żałuje, że tyle rzeczy zostawiła na później. Jej głośny śmiech i cięty żart- kroiła mnie nim na ćwiartki a ja nie mogłam pozbierać się do kupy. O kupach zresztą też rozmawiałyśmy. Natrząsałyśmy się jedna z drugiej a kiedy trzeba było- dokładałyśmy kulki z łez do pacierza.

Zaczęłam rozmyślać o wszystkich osobach, które poznałam w szpitalu. Zwłaszcza o Karolinie- nie odpisuje mi na wiadomości już 2 miesiące. Martwię się, zadręczam, rwę płatki ze stokrotki: żyje- nie żyje, żyje- nie żyję. Karolina ma 18 lat, ma też psa, siostrę, dystans do siebie i białaczkę w parze z guzem mózgu. Malowała markerem kwiaty na mojej łysej głowie i znała mnóstwo dowcipów, więc wymieniałyśmy się repertuarami. Najbardziej rozbawiła mnie tym:
Karolina- Znasz kawał „Nie ja też nie”?
Ja- Nie…
Karolina- Nie? Ja też nie… Kumasz?
Ja- Nie…
Karolina- Nie? Ja też nie.

Albo jej autorefleksja odnośnie komunikowania się z mamą: „Moja mama często myśli, że ja już to wszystko wiem i wszystko rozumiem a ja naprawdę często nie rozumiem najprostszych rzeczy.” Urocza jest.

Nie wytrzymam. Szukam kontaktu do jej siostry. Niech tylko mi powie, że z Karoliną jest okej. Piszę maila. Czekam na odpowiedź, odświeżam stronę co 5 sekund. Jest! Siostra Karoliny piszę w jej imieniu- „Karolina jest bardzo słaba, nie ma sił na pisanie, szukamy dla niej leczenia za granicą. Pozdrawia Cię”. Ulżyło mi- Karolina żyje. Żyj, żyj, żyj- błagam w myślach.

Koniec tęsknot i wspomnień- czas na realizację programu wszystkich atrakcji, które przewidzieli dla mnie lekarze.

Scena pierwsza: Leżanka, moja obnażona pierś, oko widzi wielką igłę. Zaczyna się zakładanie wejście centralnego.

Lekarz - Proszę odwrócić głowę.
Ja- Chcę patrzeć. Ta igła ma z dwadzieścia centymetrów!
Lekarz- Bez przesady, piętnaście. Proszę odwrócić głowę.

Uspokoił mnie, cóż to jest bowiem piętnaście centymetrów. Zastrzyk ze znieczuleniem, jeden ruch skalpelem i już- giętka igła puszczona zostaję w moją żyłę pod obojczykiem. Nie trafia od razu tam gdzie powinna, błąka się po klatce piersiowej, czuję jak przesuwa mi się z prawej do lewej strony. Układa się poziomo a powinnam pionowo, do dołu. Już! Rachu ciachu i po strachu. Okazało się, że niepotrzebnie roniłam teatralne łzy, bo prawie nie bolało. Najtrudniejsze było jednak płakanie bez poruszania szczęką i zaciągania się łzami. Nie mogłam, nie wolno było mi się ruszać. Jedyny ruch jaki wykonałam to otwarcie ust proszących o podrapanie mnie po nosie. Po wszystkim pielęgniarki musiały zdzierać przylepioną do moich pleców papierową matę na której leżałam. Tak oblałam się potem, że wyglądałam jak mokra ryba na placku tortilli. Igła- czuje ją przy każdym ruchu, będzie mi towarzyszyła przez cały mój pobyt tutaj i spać na brzuchu mi nie pozwoli. Do niej podłączone są dwa kabelki- jednym będzie mi podawana chemia, drugim pobierana krew do badań. Wyglądam, jakbym mogła się podpiąć do sieci.

Wysokodawkowana chemia, którą dostałam nie była najgorszą. Mniej omdleń niż ostatnio, mniej krwi z nosa, ból brzucha na tyle znośny, że nie musiałam zwijać się w kłębek. Jest jednak coś nowego- odkryłam nowy rodzaj fizjologicznej obfitości- biegunka dla zaawansowanych, czyli taka, której towarzyszą dreszcze i wymioty i po której się mdleję. Łupnięcie głową o umywalkę szybko mnie jednak cuciło. Światłowstręt dało się regulować suwakiem w żaluzjach a głód spowodowany niemożnością zjedzenia czegokolwiek zaspokajałam oglądając w telewizji reklamy sosów oblewających soczystą wołowinę. Kolejnym krokiem było powstrzymywanie ślinotoku. Do głównych moich rozrywek zaliczałam jednak podsłuchiwanie świata wewnątrzjelitowego- stetoskop zostawiony w sali towarzyszył mi w podróży dźwiękowej po zakrętach jelita cienkiego. Różnego typu bulgotanie, chrobotanie, musowanie i syczenie uzmysławiało mnie, jak wiele dzieję się poza zasięgiem mojego wzroku i słuchu i jak bujne życie prowadzą kosmki jelitowe.

Sam autoprzeszczep szpiku okazał się technicznie bardzo prostą procedurą. Zamiast kroplówki podłączyli mi do wejścia centralnego woreczek z pomarańczowym płynem przypominającym kawior, w którym to rzekomo pływał mój wcześniej odseparowany szpik. Choć wszystko dostawało się bezpośrednio do żyły, ja w ustach czułam mydło połączone ze słonym Bałtykiem. 15 minut i gotowe. Liczyłam na coś bardziej spektakularnego. Teraz czekam aż mój nowy szpik się zadomowi i zacznie spełniać swoje funkcje. Trwa to dwa tygodnie…

No i przyszedł dzień ostatni! Żyję! Za chwilę wychodzę, czekam jeszcze na swoją lekarkę- ma mi przynieś wyniki tomografii komputerowej, którą miałam tutaj zrobioną w międzyczasie. Trochę się boję, ale jestem podekscytowana. W końcu ten cały autoprzeszczep i megachemia, którą dostałam miała rozprawić się z niechcianym gościem na amen. Wchodzi lekarka, jej mina rozbija moją nadzieję na drobne kawałeczki. – "Pani Marzeno, nie jest dobrze. Nie ma żadnej poprawy, spotykamy się za miesiąc na kolejnej chemii. Prawdopodobnie będziemy szukać dla Pani dawcy szpiku". Z oczu popłynął mi strumień rozczarowania i żalu. Jak to możliwe, że nic nie pomaga?! Strach rozdygotał mięśnie moich wszystkich kończyn, ciało leżało na łóżku i udawało, że mu cholernie zimno.

Wróciłam do domu. Ledwo trzymam się na wacianych nogach. Biorę wypis ze szpitala do rąk i czytam: „Z powodu progresji choroby (…)” i jeszcze  „zmiany na wątrobie”. Jak to? Przecież powiedzieli mi, że nie ma poprawy a nie że jest pogorszenie! I jakie zmiany na wątrobie?! Dalej nie potrafiłam czytać przez nawarstwiające się tafle wody na oku. Pewnie się pomylili, coś źle napisali. Dzwonie się upewnić. Dzwonię od godziny, od dwóch… Nikt nie odbiera. Wypis drży w ręce.

Nie dodzwoniłam się. Resztę dnia udaje przed rodzicami, że nic się złego nie dzieję. W końcu jaką mam pewność, że ktoś się nie pomylił na wypisie? Nie śpię całą noc.

Kolejnego dnia ponawiam próbę, tym razem się udaję:
Ja- To prawda co jest napisane w wypisie? Że jest progresja? Że mam zajętą wątrobę? – wyjąkałam.
Lekarka- Niestety Pani Marzeno.

I tak zaczyna się kolejny level mojej przygody...

sobota, 11 sierpnia 2012

Winny się tłumaczy


Moi drodzy- jestem Wam winna przeprosiny i kilka słów wyjaśnień. Nie odzywałam się prawie 3 miesiące. W tym czasie mogłam:
a)     Obiec kulę ziemską;
b)    Zwiedzić Księżyc;
c)     Uratować świat przed zagładą;
d)    Wziąć i umrzeć.

Niestety punktów od „a” do „c” nie udało mi się zrealizować a o punkt „d” tylko się otarłam- albo tak mi się wydawało, bo mam bujną wyobraźnię. Ocieranie się o śmierć, to dość popularne zajęcie zarówno w filmach z Brusem Willisem jak i na oddziale hematologii. I choć ocieractwo to zboczenie, to uprawiałam je jawnie a czasem na oczach gapiów, którzy z kolei uprawiali podglądactwo. Jeszcze intensywniej ocierałam się jednak o życie.

W ciągu tych trzech miesięcy wydarzyło się tyle, że część wydarzeń, na które mogłabym poświęcić osobny post muszę zamknąć w krótkim wtrąceniu, gdzieś za linią marginesu. W ciągu tych trzech miesięcy:
a)     Mój pasożyt uodpornił się na podawaną mu chemię;
b)    Okazało się, że badanie per rectum nie jest takie straszne;
c)     Nie umówiłam się z urodziwym listonoszem;
d)    Nauczyłam się w ciągu pięciu sekund zakładać włosy japońskiej produkcji i malować oczy tak, żeby wydawało się, że mam rzęsy;
e)     Poznałam granicę bólu;
f)      Przeszłam dziesiąty poziom w Mario Bros

Nawiązałam również nowe znajomości. Taką szczególnie zapadającą w pamięć osobą była Pani Krysia…

Z Panią Krysią przyszło mi współpracować w ramach integracji międzypokoleniowej. Poznałyśmy się w sali- ja czekałam na wysokodawkowaną chemię przygotowującą mnie do autoprzeszczepu szpiku kostnego, Ona czekała na najgorsze. Pani Krysia jest emerytowaną czarnowidzką, czyta poważne gazety, ogląda Teletubisie i wie lepiej. Czeka nas wspólne dwa tygodnie na oddziale. Obie dostajemy chemię: ja swoją najgorszą w życiu, Pani Krysia najgorszą na świecie.

Chemia, którą przyjmowałam poszerzyła mój horyzont doświadczeń fizjologicznych. W ciągu tych dwóch tygodni dowiedziałam się, co znaczy: zemdleć, ocknąć się by znów zemdleć, płakać z bólu, wyć z bólu, wymiotować żółcią lub tylko udawać, że wymiotuję, bo nie było już czym, więc pozostał tylko odruch. Wiem również jak to jest walnąć głową w umywalkę, czołgać się, tamować krew z nosa, nie jeść kilka dni, spać z miską przy głowie, wiem też jak to jest nie zdążyć do ubikacji i co znaczy chodzić po ścianie. Łazienka staję się świątynią, w której mogę się pomodlić o ulgę i rozpłakać do lustra, jest miejscem fizjologicznych katuszy i jedynym pomieszczeniem, gdzie mogę bez krępacji wpadać w panikę i rozpacz.

Obecność Pani Krysi wcale nie przynosiła mi ulgi. Pani Krysia uznała, że skoro mają jej wypaść włosy to nie będzie ich myła przez cały pobyt i nie opłaca się brać prysznica, bo przecież i tak jej tu nikt nie odwiedza. Mojemu bardzo wrażliwemu podczas chemioterapii węchowi nie umknęły te szczegóły. Pani Krysia wiernie towarzyszyła mi w niezdążaniu do ubikacji, uznała jednak, że nie opłaca się prać bielizny skoro za chwilę i tak sytuacja się powtórzy. Wieszała więc bieliznę na kaloryferze, wiec resztę dnia spędzałyśmy w oparach kwasu moczowego. Byłam tak słaba, że nie miałam sił nawet się odezwać, Pani Krysia na wszystko dostała moje milczące przyzwolenie. W całym dramatyzmie sytuacji i tak najbardziej poszkodowany był mąż Pani Krysi. Pani Krysia wyjątkowo dobrze znosiła chemię- nie wymiotowała, nie czuła się nawet słabo, oglądało cały dzień telewizję na maksymalnej głośności i komentowała komentatorów. Potrafiła jeszcze opowiadać godzinami jak to ma w życiu najgorzej. Kiedy jednak dzwonił do niej zatroskany mąż ta zmyślałam historię- że prawie nie umarła, że czuje, jak jej serce słabnie i zaraz przestanie bić, że ta chemią ją zabije, że ona tego nie przeżyje… Mąż w szloch tak silny wpadł, że nawet ja słyszałam jego płacz do słuchawki. Pani Krysia poruszona jego wrażliwością postanowiła go pocieszyć- „Kochania, nie płacz, bo podnosi mi się od tego ciśnienie i zaraz mogę dostać zawału. Nie płacz, bo mi to i tak nie pomoże, ja i tak tu umrę a Ty zostaniesz sam.” Żeby ubarwić scenę powiedziała również, że tu taka dziewczyna młoda leży, która też już jest na wyczerpaniu i długo nie pociągnie. Pociągnę pociągnę, zwymiotuje żołądek, ale przeżyje.

Kiedy po tygodniu leżenia poczułam się lepiej, postanowiłam usiąść i popatrzeć za okno. Odkryłam wówczas, że po dachach starych kamienic przechadza się kominiarz, był do dla mnie tak interesujący widok, że postanowiłam podzielić się wrażeniami z Panią Krysią. Ta jednak szybko uprzedziła mnie o niebezpieczeństwie: - „Dziecko! Nie patrz na niego! Kominiarz pecha przynosi! Strasznego!”. Na moje niedowierzanie i próbę dyskusji o zabobonach skwitowała: „Wiem co mówię! Kiedyś przez drogę przeleciał mi czarny kot i dwa tygodnie później samochód potrącił kuzynkę szwagra jej sąsiadki. Ledwo uszła z życiem…”.  Na takie argumenty trudno znaleźć kontrę… Później były rozmowy o życiu. Pani Krysia była najbardziej doświadczoną przez los osobą na świecie:

Pani Krysia- Mnie zawsze musi spotykać najgorsze. Moja wnuczka wychodzi niebawem za mąż a ja pewnie tego nie dożyję. Mąż ma chore stawy, mnie boli kręgosłup, u nas same nieszczęścia… Jeszcze tyle przede mną, w końcu miałam mieć spokój na emeryturze,  los miał się odmienić, mam rodzinę i dom a tu przyszło mi umierać i żegnać się…
Ja- A co ja mam powiedzieć w takim razie? Mam 25 lat i całe życie przed sobą.
Pani Krysia - Ja mam i tak gorzej, bo Pani przynajmniej nie wie co straci.

Dostałam między oczy i to bez użycia narzędzi obuchowym.
Spuszczając kurtynę w dół chciałam Was przeprosić za to, że nie dawałam znaków życia. Nie zaglądam ostatnio często na bloga- nie lubię spędzać czasu przed komputerem, czuję, że komputer mnie z niego okrada a to mogą być moje ostatnie oszczędności. Dopiero Wasze maile uświadomiły mnie, że czekacie i martwicie się. Dziękuję Wam za nie! I obiecuję pisać przynajmniej raz w miesiącu choćby po to, aby powiedzieć, że żyję J

piątek, 18 maja 2012

Cześć czołem, kluski z rosołem


Pewien poranek zaczął się typowo. Do czasu. Wstaję z łóżka i ruchem jednostajnie przyśpieszonym udaję się w miejsce, w którym każdego dnia popadam w zachwyt nad fizjologią i potęgą swojego ciała jako doskonałej konstrukcji biologicznej. Siadam. Tak, to zdumiewające, nie muszę nic robić, to dzieje się samo, moje ciało doskonale wie, po co usiadłam. Jednak po chwili relaksu moim oczom ukazuje się widok, którego nie oglądałam od chwili, kiedy z dziewczynki zaczęłam przeistaczać się w kobietkę. Tak, to Łysa Góra, miejsce bardzo popularne w filmach pornograficznych. Jednej nocy straciłam swoją kobiecą tożsamość. To był cios poniżej pasa. Dużo poniżej. Co to za klacz bez grzywy? Zrozpaczona chwyciłam się za głowę a włosy, które zaplątały mi się w palce już tam zostały. Oł maj gat, to już! Stoję przed lustrem i próbuje zidentyfikować swoje emocje…  Jakoś tak z oczu mi dziwnie patrzy-  Tak, to jest szok. Teraz patrzę spod byka- Tak, to złość. O, teraz patrzę jak się patrzy- Tak, to spokój jest, ewidentnie. Pogodziłam się z nową sytuacją w minutę. Stoję i wyciągam sobie włosy, kosmyk po kosmyku a z każdym kosmykiem przeżywam zdumienie na nowo. Stop! Jadę wieczorem do ciotki, muszę sobie jakieś zostawić! Nie kupiłam w końcu nic na głowę.

Zamawiam turbany. Zanim dostanę przesyłkę, co rano zagrabiam paznokciami włosy z poduszki, wyciągam je z syfonu, z swetra, ze swojej zupy, z ust. Łaskoczą mnie po twarzy, wślizgują się chytrze za dekolt, zjeżdżają po plecach, wiążą mi stopy. Czasami robię bratu żart i mu grożę, że jeśli nie spełni jakiejś mojej zachcianki to sobie wyrwę włosy z głowy. Nie bawi go ten widok tak jak mnie, więc chętnie stosuję ten rodzaj szantażu. Zawsze działa. Nazajutrz przychodzą do mnie koleżanki, pokazuję im sztuczkę z wyciąganiem sobie włosów. Ostatecznie śmieje się sama. Idziemy razem na spacer do lasu. Jest gorąco, smaruję się filtrem, zakładam na głowę lniany kapelusz. Przedzieramy się przez gęstowia w poszukiwaniu miejsca na piknik. W tym czasie moje kędziory próbują wyemigrować na czubek kapelusza. Przebijają się przez len i ruchem gąsienicowatym przesuwają się na skraj aby później spaść na rondo. Nie mogę powtrzymać śmiechu na ten widok. Znów śmieję się sama. Jednogłośne hahaha.

Jest przesyłka! Nie będę przymierzać, zanim nie zgolę głowy. Nie mam ochoty wyciągać później miliona włosów z moich nowiutkich turbanów. Staję przed lustrem i kiwam włosom na pożegnanie- Żegnam was drogie panie, nie płaczcie za moją ciepłą głową.  Zanim poproszę siostrę żeby dokonała dzieła, biorę szczotkę do ręki i próbuje wygrabić ile włosów się da- będzie mniej kłopotliwe golenie. Czeszę się i czeszę a końca nie widać. Jeden ruch szczotką i już trzeba odseparowywać syntetyczne włosie od mojego.  Umywalka zapełnia się siecią ciemnych nitek, muszę je uklepać, żeby się nie zaczęły wysypywać na podłogę. Myślałam, że w ciągu tego tygodnia straciłam większość włosów, wygląda jednak na to, że trochę tu postoję. Ręka boli a włosy się nie kończą. Dość, ileż można. Wołam siostrę, sprawdzam ostrość żyletki w golarce. Najpierw jednak muszę zrobić coś z włosami w umywalce. Tak je po prostu wyrzucić? E, pobawię się trochę. Ukulam z nich wielką piłkę. Robicie kulki z włosów, które wyciągacie z syfonu po wzięciu prysznica? Pewnie są wielkości wiśni. Ta, którą ja zrobiłam była wielkości sporego melona. Nadawała by się jako piłka do siatkówki plażowej. Sprawdziłam-  serwuje się nią wyśmienicie.

Wchodzę do wanny ubrana w strój kąpielowy. Anetka wkłada golarkę w moje włosy. Ni rusz. Ani w przód, ani w tył. Bierzemy więc nożyce i próbujemy obciąć mi włosy tuż przy głowie. Po zabiegu wyglądam, jak gdyby włosy wygryzły mi myszy. Dobra, pora na golarkę. Postanowiłyśmy poeksperymentować na mojej głowie. Najpierw siostra ogoliła mnie na Dominikana robiąc łyse kółko na czubku głowy, później wygoliła mi niżej obręcz  po to, aby później zgolić mi pół głowy a drugie zostawić. Ciągle wstawałam z wanny, żeby zobaczyć się w lustrze. Śmiałyśmy się jak wariatki. Swoją drogą okazało się, że golenie to nie taka łatwa sprawa. Godzinę spędziłam w wannie a co milimetr Aneta musiała płukać zapchaną golarkę.

Ostatni ruch golarką. Gotowe, mogę się zobaczyć. Chwilę jednak posiedzę w wannie i zapoznam dłonie z nową rzeczywistością, zanim poznają ją oczy. Gładko, bardzo gładko. Wstaję.

Ku mojemu zdumieniu okazało się, że to nadal ja. Ja bez czegoś, ale nadal ja! W końcu kiedy patrzę w lustro znajdujące się nad umywalką to nie mam tułowia, a przecież nie mam wątpliwości, że to ciągle ja. Zdecydowanie jednak wole nie mieć włosów, niż tułowia- głupio bym wyglądała. Ach, nie mogę oderwać od siebie wzroku mimo, że wciąż rzucam okiem. Zdaje się, że się sobie podobam, no tak, uśmiecham się!

Zawsze miałam wysokie czoło, ale teraz to już przesada. A zatem…

Czołem!

poniedziałek, 14 maja 2012

Dni, w których po prostu leżę.


Wróciłam do domu. Kołacza nie zastałam, choć do piekarnika wielokrotnie pukałam. Bazie dalej moczą nogi w wazonie. Mama przeistoczyła się w moją pielęgniarkę, kucharkę, rehabilitantkę. Zaścieliła mi łóżko, zrobiła delikatny obiadek, herbatkę, spytała, czy nie potrzebuje czegoś jeszcze. Nie, nie potrzebuje. Podłożyła mi więc więcej poduch, żebym mogła w łóżku usiąść i jeść, nałożyła koc na kołdrę. - Potrzebujesz czegoś jeszcze? - Nie, dziękuję, naprawdę niczego więcej nie potrzebuję. Schłodziła mi więc herbatkę, żebym się nie poparzyła, dała tackę na kolana, żebym się nie pobrudziła, skarpety na nogi mi naciągnęła. - O, jeszcze ziółka na trawienie, żebyś mi córuś nie wymiotowała. Dać Ci słomkę do kubeczka? Urocza ta moja mama.

Kilka dni spędziłam w łóżku przekonując mamę, że może jechać do pracy, że dam sobie radę. Miska była, więc miałam gdzie wymiotować, obiad czekał w garnuszku- porcja dla wróbelka, żebym podziubała ale nie zwróciła. Leżę w łóżku i walczę z bólem brzucha. Grawitacja w moim pokoju jest tak silna, że z trudem wstaję z łóżka. Nie stać mnie na czytanie książki, czy słuchanie muzyki. To zbyt męczące. Kilka dni leżę więc i nie robię nic prócz znoszenia bólu brzucha i opanowywania mdłości a największy wysiłek intelektualny na jaki mnie stać to liczenie, ile mam wziąć tabletek.

Dnia mijają a włos mi w z głowy nie spada. Niby fajnie ale... Chyba jestem tym faktem trochę rozczarowana. Spędziłam dużo czasu na przeglądaniu ofert turbanów i peruk i mam już swoje ulubione pozycje. Wszystko na marne? Uznałam, że mam niepowtarzalną okazję, żeby sprawdzić jak mi np. w prostych, rudych włosach. Całe życie mam kudłatą głowę, więc chętnie bym się na jakiś czas ponosiła na gładko. No i ten rudy, na który już wielokrotnie próbowałam się pofarbować i nigdy nie wyszła mi z tego marchewka, której pragnęłam, tylko jakiś cukrowy burak. Wygląda na to, że pora na linienie jeszcze nie nadeszła i może w ogóle nie nadejdzie. Czuje się już dobrze. Zrobię sobie zdjęcie.

środa, 25 kwietnia 2012

Kupa mięci


Mijają kolejne dni. Błysk jarzeniówki budzi mnie i oślepia. Codziennie o 5.30. Przymrużam oczy i wystawiam rękę na spotkanie ze strzykawką.
- Proszę zacisnąć pięść. Proszę rozluźnić. Już po wszystkim. Nie bolało, prawda?
- Nie. / Trochę. / Ała.

Faza REM została brutalnie przerwana, siłą woli próbuje sobie przypomnieć o czym śniłam, gdzie byłam i tam wrócić. Nie udaje się. Jeszcze nigdy się nie udało, ale zawsze próbuje. Podobno śpię z półotwartymi oczami. Tak się tylko zdaje wam, ja po prostu obserwuje otoczenie, czuwam. I potrafię tak całą noc. Czasem bardzo intensywnie się rozglądam. Do tego lubię spać w pozycji na baczność. Kiedyś moje współlokatorki ze studiów wykorzystały to i kiedy spałam w pozycji na wznak z półotwartymi oczami i dłońmi splecionymi na brzuchu, wsadziły mi różę w dłonie, wzięły aparat i zrobiły mi portret trumienny. Ładny ze mnie trup.

No nic, sen nie wróci. Sanitariuszka obija się mopem między łóżkami, pośpiesznie doprowadza salę do porządku. Słyszę rytmiczny dźwięk czegoś, co przypomina mi śpiew nawołującego ptaka albo żaby w godach. To komputerek, znaczy się takie coś, co pan obok, w izolatce, ma podłączone, żeby sprawdzać jego puls, ciśnienie krwi i coś tam jeszcze. Niby zwykłe „tit - tit - tit” a mnie zdaje się, kiedy się budzę, że jestem w Chorwacji. Takie dźwięki tam często słyszałam i nigdy nie wiedziałam, co to. Pewnie teraz, kiedy pojadę na wakacje do Chorwacji i usłyszę tego żabo-ptaka to pomyślę, że jestem w szpitalu. Pan z izolatki pewnie już dostaje szału od tego dźwięku. To taki Pan w średnim wieku, marudzi i dużo przeklina, jest przekonany, że lekarze go tu ściągnęli, żeby pobrać mu potajemnie organy.

Gardło nadal mnie boli. Szalik nie pomógł. Do tego od kilku dni mój organizm nie potrafi usunąć zbędnych produktów przemiany materii, nie startowałam więc w zawodach rzutu brązem o porcelanę. Brzuch boli. Przychodzi doktor, na szczęście inny niż ten, który stwierdził, że powodem mojego bólu gardła jest ciasno zawiązany szalik. Skarżę mu się. Pokazuję jamę gębową, lekarz stwierdza- grzybica gardła. To od osłabionej odporności, gardło nie broni się przed patogenami z zewnątrz a one prawdopodobnie przybyły z otwartego dwa dni temu okna. Okazało się, że nie tylko po to, aby się nie przeziębić nie wolno nam otwierać okien w czasie chemioterapii. Skąd miałam wiedzieć. Dostałam płukankę do gardła o smaku fuj i syropek na przesunięcie zbędnych produktów przemiany materii w stronę światła.

Dzień następny. Powtarza się scenariusz pobudki z błyskiem jarzeniówki i ukuciem strzykawki. Brakuje jednak czegoś: nie obudziłam się z przeświadczeniem, że jestem w Chorwacji. Zagaduję pielęgniarkę:
- Nie słyszę dźwięku komputerka. Czy ten pan obok… Czy komputerek jest wyłączony?
- …
- Ten pan umarł?
- No niestety tak.
Zmroziło mnie. Trochę trwało zanim wróciłam do siebie, choć nie wyszłam zbyt daleko.

Kilka godzin później zdarzyło się jednak coś, czego długo oczekiwałam i bardzo pragnęłam…
Poranny obchód:
- I jak tam u pani?
- Zrobiłam kupkę!
- …
No to zabłysnęłam. Lekarze nie podzielali mojego entuzjazmu a ja z taką radością podzieliłam się z nimi moim sukcesem. Żadnych gratulacji a mnie duma rozpiera. Chyba nie rozumieją, co to znaczy nie móc od tygodnia wykorzystać swojego potencjału fizjologicznego. Przynajmniej Anka się roześmiała.

Ósmy dzień pobytu w szpitalu dobiegł końca. Tak spędziłam Święta Wielkanocne. Wracam do domu, może bazie w wazonie jeszcze nie zgniły, może zostało trochę kołacza? 

poniedziałek, 19 marca 2012

Gorący weekend z Hansem

Weekend. A. pojechała na przepustkę, spędzę go więc sama. Jakoś tak za cicho tu jest. Drzwi na salę zamknięte, kroplówka schodzi tak strasznie wolno. Spadające krople czasem jakby nie mogły się zdecydować, czy skoczyć. Smętne samobójstwa w pakiecie z naliczaniem sekundowym. Mdli mnie. Za oknem opadłe z sił Słońce ledwo przeciska się przez gęste żaluzje i spada na podłogę. Leżę, nade mną stoi Hans i trzyma worek pełen samobójców. Do tej pory Hans był zwykłym stojakiem na kroplówki, ale od chwili przeczytania książki Kamila Durczoka „Wygraj życie” stojak stał się mężczyzną. Chudym i zimnym,  za to wiernym i co najważniejsze w tych okolicznościach- mobilnym. Był pierwszym mężczyzną, który towarzyszył mi podczas spacerów na porcelanowy tron. Na początku trochę się krępowałam, ale on był na tyle kulturalny, że nie patrzał. Dopingował mi za to z zawodach w rzucie brązem o porcelanę. Jest naprawdę kochany.

Na sali duchota, choć jestem tu sama. To wszystko przez to Słońce. Leży na podłodze i próbuje wstać podpierając się na ścianach. Robi to bardzo wolno, widać ile kosztuje go to wysiłku a co za tym idzie- zwiększa się jego zapotrzebowanie na tlen. Paradoksalnie- ono się sili ale pocę się ja. Korci mnie, żeby uchylić okno, ale oczami wyobraźni- gdziekolwiek one są i o ile są otwarte- widzę grożący palec lekarza. Nie wolno pani, nie wolno.

Ciepło mi. W miejscu, gdzie niedawno udawałam, że mam pachwiny poszerzają się widnokręgi. Poziom słonych wód powoli sięga mi łokci. Nie utopię się, płytkie to wody, ale leżenie mokrej w łóżku nie należy do przyjemności. Podjęłam decyzję- otwieram okno. A ty nie kiwaj tak tym palcem. Hans odprowadza mnie do okna, jeden ruch wolną od wenflonu ręką i gotowe. Powietrze wcale nie takie zimne jak na początek kwietnia- czuje się usprawiedliwiona sama przed sobą, przecież się nie przeziębię. Choć bezwietrznie- niech się wietrzy. Doszedł do mnie zapach spalin. Zniosę.

Czekam na siostrę. Ma przyjechać mi z bielizną i kilkoma rzeczami do podjadania w przerwie między skokami samobójców. Już niedziela a ja nie mam do kogo otworzyć ust, żeby chociaż powiedzieć, że nie chce mi się gadać. Jestem tu dopiero kilka dni a już tęsknię za rodziną. Nie płakałam na zielonej szkolę wiec i tu nie będę. O, dzwoni siostra, czeka pod drzwiami oddziału, nie mogę do niej wyjść ani ona do mnie, ale chociaż wyglądnę na korytarz. Może ją zobaczę, kiedy pielęgniarka będzie brała od niej pakunek dla mnie. Wystawiam głowę, przez uchylone drzwi widzę twarz Anetki, mamy 3 sekundy na przywitanie się uśmiechem. Drzwi się zamykają. Pielęgniarka moją paczkę ratunkową zostawia w korytarzu na stoliku, nad którym wisi lampa antybakteryjna. Moja piżamka i herbatniki teraz się naświetlają. To trochę trwa, więc pielęgniarka wraca na ten czas do swoich obowiązków. Wychodzę zatem na korytarz i sunę w kierunku drzwi, widzę tam bowiem moją lubą. Jesteśmy pół metra od siebie, tyle, że po dwóch stronach półprzeźroczystych drzwi. Nie widzę jej wyraźnie, ale uśmiecha się. Uśmiechamy się obie ale łuki naszych ust powoli zaczynają się napinać i wyginać w druga stronę. Stoimy przed sobą, prawie na baczność i płaczemy. Przykładamy dłonie do drzwi jak w hollywoodzkich filmach, gdzie więzień dotyka przez szybę dłoń swej kobiety. Obie parskamy śmiechem na nasz hollywoodzki gest. Żegnamy się mrugając do siebie i poruszając ustami w niemym „pa pa pa”. Napięcie zeszło. Na pięcie w tył zwrot.

Wracam na salę, zamykam okno. Pielęgniarka za chwilę przyjdzie z naświetlonym już zestawem ratunkowym dla mnie, nie chcę więc, żeby przyłapała mnie na wietrzeniu moich czterech liter. Sali- rzecz jasna. 
Słońce ustąpiło już miejsce jarzeniówkom a ja zaczynam czuć ból gardła. Wiąże więc szalik na szyi. Wiedziałam w reklamie rutinoskorbinu, że tak się robi, jak boli gardło. Tylko nie miałam koło siebie mamy trojaczków, która mogłaby mi powiedzieć, że na przeziębienie zawsze podaje swoim dzieciom rutinoskorbin, tak jak robiła to jej mama i babcia. Muszę w końcu wyłączyć ten telewizor.

Wieczorny obchód.
Lekarz: Dobry wieczór, coś się dzieję?
Ja: Tak, boli mnie gardło.
Lekarz: To może od szalika?
Ja: No właśnie po to go sobie zawiązałam, żeby je ogrzać, bo boli.
Lekarz: To może za ciasno go Pani zawiązała stąd ból?

Kurtyna w dół.

środa, 29 lutego 2012

Trepanotrauma

Czas na trepanobiopsję- z tego co zrozumiałam, to pobranie kawałka kości i szpiku z talerza biodrowego.
- A to boli?
- Nie.

Kładę się na kozetkę, rozbieram pupę z majtek, ale rozstępy zostawiam.  Nie boję się, bo ponoć tylko znieczulenie boli.
- A bardzo?
- Nie, coś jak ugryzienie osy. No może szerszenia.

Dowiedziałam się, że znieczulenie nie było takie straszne, kiedy przyszło do zabiegu. Krzyk i lament nie zniechęciły chirurga do zaprzestanie dłubania mi w kości. Pielęgniarki trzymały mnie za ramiona aby unieruchomić moje uciekające z kozetki ciało. Wymsknęły mi się nawet jakieś pół przekleństwa. Zdążyłam się zreflektować przed drugą połową. Wyszła mi z tego staropolska historia o kogutach.

Oszukano mnie. Miało nie boleć.  Wyszłam obrażona a w wyniku stresu pourazowego jeszcze przez godzinę nie mogłam się pozbierać. Wolę wiedzieć, że będzie boleć, wolę się bać przed zabiegiem niż w jego trakcie myśleć, że coś idzie nie tak, skoro miało nie boleć a boli jak skurczybyk. Całe życie przeleciało mi przed oczami… Czy zdążę pożegnać się z rodziną? Czy zdążę przyznać się mamie, że to ja zjadłam całą nutelle?

Kawałek mojego kośćca pojechał do laboratorium, szkiełko i oko sprawdzi, czy jest w nim złośnica. Nie ma. Ufć. Mogę spać spokojnie.

Spać… Spać... Spać...

Myśl o tym, że jestem po pierwszej chemii przypominała mi o wróżbie, jaką przepowiedział mi doktor: Po pierwszej chemii mogą mi wypaść włosy. Niestety nie było nic o miłości. Tylko, co znaczy „po pierwszej chemii”? Już jestem po pierwszej, bo minął pierwszy dzień? Nie było więc mowy o spaniu, całą noc skubałam się po głowie sprawdzając, czy nadszedł czas żegnania się z owłosieniem czaszkowo- skroniowym. Kur zapiał a czas pożegnania nie nadszedł. Sen też nie. 

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Półeczka, kolonie i pachwiny.

Moja pierwsza chemia. Przeżywam to jak pierwszą komunię. Skarbczyk zresztą też wzięłam. Jestem na oddziale hematologii i transplantacji szpiku w Katowicach. Oddział zamknięty, 8 dni bez bliskich- niby nie dużo, ale akurat w tym momencie chciałbym mieć dostęp do znajomych mi uśmiechów. Całuję rodziców, unikam czułych, ciepłych spojrzeń, żeby się nie rozpuścić jak czekolada i nie rozpłynąć w ramionach mamy. Drzwi się za mną zamykają, pielęgniarki prowadzą mnie na salę. Idę korytarzem i widzę kilka bezwłosych głów, może nie wypada się przyglądać, ale jestem ciekawa, jak będę wyglądać. Dwójeczka, moje łóżko, moja półeczka, obok nowa koleżanka, jej łóżko, jej półeczka i okno z widokiem na czarne od starości żaluzję zamknięte między szybami. Ja- to mój pierwszy raz, Ona- czwarta wznowa. Leży chłonniak i białaczka na dwóch łóżkach na kółkach, zaczynamy poznawać ich nosicieli. Klimat spotkania powoli przeradza się w kolonijną przygodę. Nigdy nie byłam na koloniach, ale podobno to przygoda.  A. miała trzydzieści parę lat, prześliczna, przemiła, przestraszona. Pierwszy spędzony z nią dzień był dla mnie prawdziwą lekcją pokory, to był dzień, kiedy zaczęłam się modlić. Ze strachu, z wdzięczności, z litanią próśb. Rozmawiałyśmy o marzeniach, strachu, rodzinie, przemijaniu, Bogu, miłości… czyli o rzeczach o których zazwyczaj nie rozmawiamy z osobą, którą dopiero poznaliśmy, no chyba, że z kufla wylewa się piwo więc wylewamy się i my.

Przychodzi młody lekarz- za nadto przystojny, jak na moją tutaj nieurodziwość. Siadam na łóżku udając, że zawsze mam taki szczupły brzuch i wcale nie wciągam. Próbuje jeszcze podratować fryzurę udając, że się drapię. Opowiadam Panu jak to stało, że się stało. - Proszę zrobić AAAAA- powiedział Pan Przystojny. Pokazałam mu więc stalaktyty i stalagmity śliny. Pan każe ściągnąć bluzkę… Słucham?! Nawet nie wie, czym się interesuję i jakie lubię kwiaty a tu taka zuchwałość! Gdybym chociaż miała biustonosz… Ok, przegląd klatki piersiowej zakończony. Najgorsze za mną. Hola hola!- zdawał się krzyczeć Pan Przystojny- proszę mi pokazać jeszcze pachwiny. Pachwiny?! Udaje, że nie wiem, co to. Podnoszę ręce do góry, w końcu pachy, pachwiny, brzmi podobnie, udam głupią. Sztuczka się nie udała, musiałam ściągnąć spodnie. Zanim to zrobiłam udawałam, że zaplątał mi się sznurek w spodniach z piżamy, próbuje go odwiązać i bardzo długo to trwa… W tym czasie nerwowo starałam się sobie przypomnieć, jakie mam na sobie majtki?! Wszelkie starania przypomnienia sobie tego szczegółu- choć nie uratowałoby mnie- nie powiodły się. Spodnie w dół… Niech to szlak! Czerwone, ponaciągane, poprute, wyblakłe! Te, które kupiłam sobie na maturę, na szczęście, te, które zawsze zakładam, kiedy potrzebuje wsparcia. Dość często go potrzebowałam, więc bawełniany amulet się zniszczył. Od razu przypomniałam sobie mądrość mojej siostry- „Zawsze noś ładną bieliznę, nie znasz bowiem dnia ani godziny…”.

No cóż. Na maturze amulet też nie przyniósł mi szczęścia.

sobota, 21 stycznia 2012

Usty egzamin zdany

Wracam do domu z nowymi wieściami. Będzie chemia, dużo chemii. Już powoli jestem w stanie bez zająknięcie powiedzieć- mam raka. Ćwiczyłam przed lustrem. Całkiem nieźle mi szło, nawet się uśmiechałam i wymyśliłam, co od razu po tym mówić, żeby nie sprowokować niezręcznej ciszy, w której ktoś się będzie musiał odnaleźć i zareagować, nie wiedząc jak. Muszę przejąć dowodzenie. Przećwiczyłam na znajomych, dziadkach, wujkach, przyjaciołach. Tak, całkiem nieźle mi szło.

Z nowymi umiejętnościami komunikacyjnymi pojechałam na uczelnie, musiałam załatwić Indywidualną Organizację Studiów, zebrać podpisy wykładowców. Długo tu nie wrócę, więc muszę się sprężyć. Wystroiłam się jak na bal. Gdy źle się czuję, barwniej się ubieram i staranniej maluję- to jak wyglądam wpływa na to, jak się czuję, więc zawsze dbam o tę sferę komfortu. A im lepiej wyglądam, tym jestem mniej przekonująca, że jestem ciężko chora. I dobrze.

Na uczelnie zawiozła mnie mama, bo byłam już zbyt słaba, żeby jechać sama samochodem o autobusie już nie wspomnę. Kaszel tak mnie męczył, że miałam zakwasy na brzuchu, był tak intensywny, że nie dążyłam z czerpaniem tchu. Mamę zostawiłam na holu uczelni chcąc sama wszystko załatwić. Dziwnie się czułam po trzymiesięcznej tu nieobecności. Czułam niepokój przed spotkaniem tylu znajomych mi ludzi- był to dla mnie egzamin z moich nowych umiejętności komunikacyjnych a ja zawsze egzaminów się boję.

Poszło mi zręcznie, nie było niezręcznie, duch zdał egzamin z pogody.

Zaliczenie schodów na poddasze, gdzie dyżurowali wykładowcy było dla mnie sportem ekstremalnym, byłam jednak dzielna i starałam się tylko jedną ręką podciągać na poręczy. Na poddaszu 5 min odpoczynku. Jednak na myśl o kolejnych „egzaminach” serce dobijało do żeber. Pierwszy, drugi, trzeci gabinet, egzamin z „to tylko rak” zdany. Czułam jednak, że zanosi się na kolejny atak kaszlu, już mnie ściskało w klatce piersiowej, szukam łazienki. Kaszlę 5 minut zalana potem, brak mi tchu, wymiotuje, jakaś pani pyta, czy potrzebuje pomocy. Moje siły na dziś zostały wyczerpane, wracam do domu. Ekipa przyjaciół z uczelni załatwiła za mnie resztę spraw. Mogę odetchnąć.

czwartek, 12 stycznia 2012

Hip hip? Hura!

Kolejna biopsja- tym razem z Zabrzu. Minęły dwa tygodnie od próby pobrania materiału do badania histopatologicznego. W tym czasie podrażniony węzeł chłonny nadobojczykowy powiększył się dwukrotnie i teraz już nawet ja mogłam go wyczuć, mimo, że nie miałam wcześniej takich zdolności. Dopiero co ładnie mi się zrosła blizna, dekolt ozdobił się w ładną dziarę a już trzeba ją na nowo potraktować skalpelem! Byłam oburzona, ale kiedy chirurg powiedział, że mogą mi zrobić dziarę gdzieś indziej to uznałam, że jednak jedna mi na razie wystarczy. Druga biopsja wyglądała podobnie do wcześniejszej, tyle, że bardziej bolało i na moje błagania o większą dawkę znieczulenia, panie pielęgniarki były odporne. Nawet płacz nie pomógł a cóż więcej mogłam zrobić? Panie twierdziły, że i tak już mam końską dawkę i mam nie stękać. Czy ta pani zraniła moje uczucia? Jestem wielka i niechuda, ale wystarczy mnie dotknąć mocniej palcem w ramię i czuję, jak miota mną rozdzierający ból! No może trochę przesadziłam. Ale mogła mnie pani chociaż poklepać po rączce albo główce i na pewno by mi trochę przeszło. I dlaczego nikt nie dmuchał, kiedy mnie bolało?! Nie mam prawa do niefarmakologicznego znieczulenia?

Czas na odpoczynek w łóżeczku. I wielki niepokój co będzie- Białaczka, Chłonniak Nieziarniczy a może Ziarniczy? Dni lecą a ja dalej nic nie wiem. Nie mają jeszcze wyników czy może zapomnieli mnie o nich poinformować? Taki drobiazg.

Wieczorny obchód. Doktor pyta: - A u Pani jak? – W sumie spoko. A wiadomo już coś z…? –Tak, tak, to ziarnica. Do widzenia i miłego wieczoru.

To się nazywa profesjonalne podejście do pacjenta. A ja tu oczekiwałam jakiś gratulacji albo chociaż laurkę…

Niemniej- Gdyby można było skakać w pozycji leżącej na pewno bym to zrobiła! Od razu zadzwoniłam do rodziny z tą cudną wiadomością: To jednak Ziarnica Złośliwa! Czyż to nie wspaniałe! Farciara.

środa, 11 stycznia 2012

Idzie rak nieborak, jak uszczypnie będzie znak.

Czas na biopsję jednego z powiększonych węzłów chłonnych (było ich więcej) w Jastrzębiu-Zdroju. Trzeba było zobaczyć, co we mnie siedzi. Wchodzę do szpitala, doktorka prosi mnie do gabinetu.

Ona: Czy Pani wie, dlaczego tu Pani jest? Bo zdaje się, że nie zdaje sobie Pani sprawy z powagi sytuacji.
Ja: Nooo żeby zobaczyć, co to jest „to” w środku.
Ona: Nikt Pani nie powiedział, że jest Pani najprawdopodobniej chora na nowotwór złośliwy? Wszystkie wyniki badań na to wskazują. To może być białaczka albo chłonniak- ziarniczy lub nieziarniczy. Polecam Pani ten ziarniczy- najlepsze z tych trzech pozycji rokowania.

Zadałam kilka pytań, niewzruszona jak Ona. Dowiedziałam się przy okazji, że nowotwór nie jest synonimem raka. Ale w mojej głowie już utarł się ten błędny schemat, więc będę traktować te nazwy zamiennie.  Pani mówiła coś potem do mnie, ale już nie słuchałam. Patrzałam jej w oczy i kiwałam głową jak plastikowy piesek na samochodowym podszybiu. Całą uwagę musiałam poświęcić temu, żeby nie płakać, więc nie pozostało nic na słuchanie. Wyszłam z gabinetu i jedyne, co pamiętałam z rozmowy  to to, że mam raka. Nerwowo szukałam łazienki, żeby do umywalki wylać wodę spod powiek. Robię kilka kroków w jedną stronę, kilka w drugich, pośpiesznie szukam jakiegoś choćby zaułka. Nie znałam tego miejsca, ktoś mi wskazuje, że „rejestracja jest tam”. Ale nie byłam w stanie otworzyć ust, żeby wytłumaczyć, że szukam łazienki. Gardło miałam ściśnięte i słowo by się przez nie nie przecisnęło. Łazienki nie znalazłam. Pozostało mi więc jedynie spięcie się i nie płakanie.

Jestem już na sali. Witam się z uśmiechem, kładę się do łóżka. Na szczęście było w rogu, bokiem do wszystkim więc mogłam się ukryć. Spięcie mi zeszło i nie płakałam. Wiedziałam, że za chwile przyjdzie tu mama i będę musiała jej powiedzieć, że mam raka. Myślałam wiec tylko o tym, jak to mam zrobić. I żeby przy tym nie płakać. Mama przyszła, powiedziałam jej, że chyba mam nowotwór i że to będzie jeszcze zbadane. Opowiadałam o tym jak o przeziębieniu, z pobłażliwością, no i powiedziałam „chyba”, bo sama jeszcze do końca nie wierzyłam, że jestem chora. Żeby nie dać sobie ani mamie czasu na smutek i rozpacz cały czas gadałam, gadałam i gadałam robiąc z nowotworu  nieznaczący, poboczny wątek. Mamie wymalowały się oczy na czerwono. Ja już sama siebie przekonałam, że to prawie jak grypa więc po co oczy malować. Boję się płakać a jeszcze bardziej ciężko mi znieść czyiś płacz jeśli spowodowany jest moją sytuacją. Czuje się wtedy winna.

Biopsja. Ponad godzina w sali operacyjnej (miał być tylko kwadrans), choć zabolało tylko znieczulenie, płakałam cały zabieg- tak na wszelki wypadek, żeby widzieli, że cierpię i że mają się pośpieszyć. No i wiadomość- „Niestety, nie potrafimy pobrać tkanki do badania histopatologicznego. Przykro nam, ale tak się zdarza. Zaszyjemy. Trzeba będzie powtórzyć.” Pielęgniarki przeniosły mnie na łóżko, bo sama nie byłam w stanie opadnięta z sił i obolała. Bolało potem jak skurczybyk a co najgorsze- zabieg się nie powiódł i czeka mnie drugi. No więc już miałam powód żeby płakać! No tylko nie widziałam kiedy skończyć, więc uznałam, że będę płakać aż zasnę, a było dopiero południe. Około 21.00 zasnęłam.

I kolejna obserwacja- rak brzmi jeszcze gorzej niż guz.

wtorek, 10 stycznia 2012

Guzy i guziczki

Prawie rok temu zdiagnozowano u mnie Złośnice. Do tej pory uważałam się za grzeczną i łagodną kobitkę. A teraz taki cios- lekarze stwierdzili, że wiedzą lepiej, jaka jestem. Choć nie są amerykańskimi naukowcami- uwierzyłam.

Już dawno chciałam pisać bloga, kiedy zachorowałam tyle się działo. Wciąż odwlekałam moment założenie bloga, bo myślałam, że przejdę tą chorobę jak grypę i nawet się nie zorientuję, kiedy to wszystko minęło, że znajomi nawet nie zdążą zauważyć, że mnie na uczelni nie było, że nie opłaca się pisać o chorobie, bo zanim zdążę sklecić porządnie zdanie- wyzdrowieje.  Wygląda jednak na to, że choróbsko nie przeminęło z wiatrem i dostałam jednak czas i szansę na sklecenie zdania. Cóż za hojność losu!

Ziarnica Złośliwa- Jak to wszystko wyszło? Na to pytanie znam odpowiedz, ale gdyby spytać  mnie jak to wszystko WESZŁO, obniżono by mi ocenę za zbyt długie zastanawianie się. O czymś takim jak Chłonniak nigdy nie słyszałam, węzły chłonne to wiedziałam, że mam, ale gdzie dokładnie…?  Kilka miesięcy przed zdiagnozowaniem choroby chodziłam po lekarzach rodzinnych- po jednym, drugim, trzecim, diagnoza była jedna- „przecież jest ZIMA- wszyscy kaszlą!” Dobrze,  wiem co to ZIMA, to chyba nic groźnego. Jednak moja upierdliwość (wg lekarzy hipochondria)  skutkowała tym,  że zdiagnozowano mi nie tylko zimę i hipochondrię, ale również NIC PANI NIE JEST. Byłam więc spławiana rutinoskorbinem, na częste gorączki paracetamolem, na swędzenie skóry (alergolog nie wykrył uczuleń) dostałam jakiś psychotrop- bo drapać się szpilkami do krwi to na pewno na podłożu nerwowym- nie inaczej, schudłam do 59kg (normalnie ważę ok 66) ale koleżanki chwaliły, więc myślałam, że sama sobie wypracowałam bo kilka razy byłam na basenie i czasem wypiłam czerwoną herbatę…  No jeszcze poduszka rano mokra, no ale myślałam, że mi się w nocy za gorąco zrobiło- raz drugi, dwudziesty- i że widocznie tak twardo śpię, że się nie budzę od tego gorąca. No ale jak sprawa nabrała tempa- nie umiałam już mówić z powodu kaszlu, dusiłam się, po schodach wejść nie umiałam- to już było wiadomo, że to… ASTMA!  Nikt mi nie zrobił podstawowego badania krwi, RTG płuc… Jedyne badanie jakie miałam to „bluzkę zdejmij- bluzkę załóż”. Acha i jeszcze „zrób AAAA”. Już nie wiedziałam, czy ja zgłupłam, czy zgłupli lekarze.  Mama poleciła iść do jeszcze jednej Pani Doktor (z dużych liter, bo z szacunkiem), kazała zrobić badanie krwi i RTG płuc. Oddałam krew, poszłam prześwietlić klatę. Wracam z negatywem w ręku, widzę, że gdzieś między płucami takie wielkie coś, wielkie jak serce! No więc, to pewnie serce. Dziwne, że widać je na RTG, no ale cóż innego mogłoby to być.

I zaczęło się- Pani Doktor po obejrzeniu RTG i wyników krwi (białych ciałek kilkakrotnie więcej, niż być powinno) i długim milczeniu oznajmiła, że to może być Ziarnica (z dużej litery, choć bez szacunku) . Myślę- Ziarnica, brzmi błaho, jak grzybica. Pani Doktor wykonuje telefon i załatwia mi natychmiastową tomografię. Okazało się, że moje „serce” to guz o wielkości 10 na 8 cm. Nie wierzyłam, że to może być coś groźnego, ale tak na wszelki wypadek się popłakałam.  W domu powiedziałam, że to powiększony węzeł chłonny- poniekąd prawda, ale póki jeszcze nie wiem, co to jest – niech to będzie powiększony węzeł chłonny. Guz źle brzmi. Nie nadaje się do wypowiedzenia. A już na pewno nie przed obiadem z rodziną. Ani po.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Mój pierwszy raz.

No tak. Założyłam bloga chyba 2 tygodnie temu a dopiero dziś piszę pierwszy post. Powód banalny- nie wiedziałam od czego zacząć. Uznałam jednak, że jak nie napiszę chociaż jednego zdania, choćby miało być bez sensu, to nigdy nic nie napiszę. Dziś więc w ramach stawiania pierwszego kroku, napiszę kilka słów bez sensu.

Dziękuje, to wszystko.